Zwycięstwo Baracka Obamy oznacza w istocie triumf kultury śmierci w Stanach Zjednoczonych. Druga kadencja prezydenta to jeszcze więcej pieniędzy na promowanie aborcji w świecie, jeszcze więcej kasy dla najbardziej rasistowskiej z organizacji – Planned Parenthood, jeszcze więcej przywilejów dla homolobby.
Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych – choć zmierzyli się w nich skrajnie lewicowy demokrata, niepraktykujący ponoć chrześcijanin, i centrowy (a do niedawna z wyraźnym skłonem w lewo) republikanin, praktykujący mormon – były w istocie plebiscytem za czy przeciw życiu. Tak ustawił je sam Barack Obama – z umiarkowanie proaborcyjnego republikanina, jakim przez wiele lat był Mitt Romney (który na kilka miesięcy przed wyborami zmienił zdanie, by uzyskać poparcia konserwatywnej i chrześcijańskiej części swojej partii), uczynił głównego wroga kobiet, a głosowanie w tych wyborach określił mianem „walki o prawo kobiet do wyboru”. I ten zabieg mu się udał. Amerykanie, i to często zupełnie świadomie, wybrali kandydata, który opowiada się nie tylko za aborcją, ale także za dobijaniem dzieci, które w wyniku spartolonego „zabiegu przerwania ciąży” urodziły się żywe. Obama to również człowiek, który – nie ma co do tego wątpliwości – całkowicie świadomie wypowiedział wojnę Kościołowi katolickiemu, zmuszając do finansowania zabijania dzieci nienarodzonych i antykoncepcji.